Julia pisze... Strąceni

Kolejna dawka wyobraźni Julii przelana na papier.

Alatum mittitur
Strąceni

Czasem siedząc w ciemnym pokoju zastanawiasz się nad sensem własnego życia.. Zadajesz niejednokrotnie pytanie: Dlaczego ja? Odwiedzając najdalsze zakątki swojego umysłu, myślisz o wszystkich błędach, jakie popełniłeś albo kiedyś popełnisz.. Nieświadom, że pod twoim rodzimym miastem toczy się wojna, której koleje zadecydować mają o tym czy jutro w dalszym ciągu będziesz się zastanawiał nad swoim życiem czy w brutalny sposób je zakończysz.

Szesnastoletnia Rozalia, sądzi, że jest zwykłą, szarą, a nawet nudną licealistką, którą każda przygoda omija wielkim łukiem. Jej przekonania okazują się jednak błędne, kiedy na jej drodze staje skrzydlata Lucia. Zabierając ją do podziemi Warszawy poznaje ją z całą rasą Alatum (z łac. skrzydlaci), którą musi wybawić. Wszystko idzie jak po maśle, lecz pewnego dnia oddziały powracają z obozowiska wroga z nietypową zdobyczą w postaci jeńca. Czy tajemniczy Kilian, będzie miał wpływ na przeznaczenie Skrzydlatych? Czy Rozalia dokona przeznaczenia? Od niej zależy, czy go dopełni, czy spisze na straty miliony istnień.

PROLOG
Otworzyłam zmęczone oczy i przetarłam je leniwie ręką. Nie zważając na to, że dopiero wstałam z łóżka powędrowałam do kuchni. To dziś. Dzień, którego wyczekiwałam przecież tak długo. Cały rok!  Dziesiąte urodziny. Mama obiecywała mi, że tego dnia otrzymam większą swobodę i we dwie pojedziemy do centrum handlowego, gdzie kupi mi jedną wybraną zabawkę. Nie wiedziałam jeszcze co to miałoby być, ale przecież od czego są wystawy? Musiałam podjąć ważną decyzję, ponieważ co by o mnie pomyślała? Przed wszystkimi swoimi znajomymi chwaliła się, że jestem bardzo dojrzała, jak na dziecko w moim wieku. Odkąd skończyłam sześć lat chodziłam na zajęcia z gry na fortepianie, zawsze interesowałam się muzyką.
Przekraczając próg kuchni ujrzałam mamę w liliowym fartuszku, odwróciła się do mnie i promiennie uśmiechnęła.
- Cześć kochanie, Co tak wcześnie? - Podeszła do mnie i uścisnęła - Spodziewałam się ciebie po dziesiątej. Co najmniej.
- Oj, Mamo. Dzisiaj mam urodziny, nie mogę przegapić ani chwili z tego dnia. Będę się nim rozkoszowała aż do nocy! - Entuzjastycznie podskoczyłam i klasnęłam w dłonie.
- Dobrze, ty moja mała kobietko - znów się uśmiechnęła. W mojej mamie kochałam to, że w każdej chwili okazywała jak bardzo mnie kocha. Jej uśmiech często był dla mnie jak dla zbłąkanego żaglowca latarnia morska. Stanowił jasny komunikat, że bez względu na to, co będzie działo się, zawsze mogłam na nią liczyć. - Mała, idź proszę do salonu włącz telewizję i za żadne skarby nie wychodź. - W jej oczach malowało się zakłopotanie. Spoglądała ponad moją głową w kierunku drzwi prowadzących do ogrodu.
Posłusznie wyszłam do kremowego salonu i usiadłam na obszernej rozkładanej kanapie. Włączyłam telewizor, zgodnie z jej prośbą. Pewnie miała dla mnie niespodziankę i dlatego wychodząc zamknęłam za sobą drzwi. Były to szczelne drzwi, nic nie słyszałam. A może to moja głowa nic nie chciała słyszeć? Po dłuższym jednak czasie ciekawość wzięła górę, ruszyłam z powrotem do kuchni.
Właśnie otwierałam drzwi, kiedy usłyszałam przerażający krzyk. Stanęłam jak wryta. W kuchni zauważyłam jakiegoś mężczyznę trzymającego moją mamę za głowę. Pisnęłam. Mężczyzna uniósł długi nóż. Trzęsłam się jak z zimna zaskoczona i sparaliżowana widokiem.
- Zostaw moją mamę – Wydusiłam słabo - Kim jesteś?
- Lucia - Uśmiechnął się pokazując długie kły jak u wilka. Miałam podobne - Hm. Nie powiedziałaś jej. Kochanie, jestem Barat. Jestem twoim ojcem.
Spuściłam głowę. To niemożliwe. Mama nigdy nie mówiła mi o moim ojcu, ani o tym skąd pochodzę. Nawet nie znałam swoich dziadków. Jedyną rodziną, jaką miałam była ona i jej przyjaciółki.
- Tak? - Zaśmiałam się nerwowo - Udowodnij! - Uniosłam głos próbując zmienić barwę, by brzmiał groźniej, mocniej.
- Wykapana matka - Wyszczerzył się - Na przedramieniu masz czarne znamię w kształcie półkola - Wskazał na miejsce, gdzie faktycznie nosiłam wspomniany ślad.
- Co tu robisz?! - Krzyknęłam przerażona
- Przyszedłem po moją własność - Zaśmiał się.
Potem ruszył w moją stronę zostawiając na szyi mamy krwawy ślad, niczym uśmiech. Zakaszlała i upadła na ziemie. Jej usta wymawiały niemo moje imię. Zasłoniłam usta, łzy zalały moje oczy. Opadłam na ziemię.
Potem pamiętam tylko stalowy uścisk Barata i niekończącą się rozpacz.


ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Doyle! Doyle! - Pani Kamińska wyrwała Rozalię z głębokiego namysłu, odrzuciła do tyłu rękę, która dopiero co podpierała jej głowę.
- Obecna! - Krzyknęła, po czym otworzyła zeszyt by nauczycielka odwróciła od niej wzrok.
- No chyba widzę, przeczytaj proszę zadanie szesnaste - Poprawiła owalne okulary i chrząknęła enigmatycznie.
- Nie mam. - Spuściła głowę i wyjrzała przez okno.
- Rozalia, co ja mam z tobą zrobić? Za miesiąc koniec roku, a ty już żyjesz wakacjami. Jeśli tak dalej pójdzie, zostaniesz na szarym końcu. Jesteś obiecującą uczennicą, a marnujesz swoje talenty. Weź się w garść - Wywróciła oczami, założyła nogę na nogę i posłała jej jeden z tych uśmiechów, które nic dobrego nie wróżyły.
- Postaram się - Kamińska wróciła do pisania na tablicy. Po kilku sekundach Karolina odwróciła się do niej.
- Brawo kochana, w końcu postawiłaś się tej wiedźmie - Klepnęła ją w ramie. Uczyła się od mistrzyni.
Gdy po dziesięciu minutach zadzwonił dzwonek, Rozalia nie zważając na stertę papierów, wrzuciła wszystko do wypchanego tornistra. W połowie drogi do szatni zatrzymał ją Filip, jej drugi najlepszy przyjaciel.
- Rose, idziesz do Starbucksa? Wszyscy się wybieramy - Odwróciła się, ujrzała jego świdrujące piwne oczy i bladą skórę. Musiał zauważyć, że mu się przygląda, bo poprawił nieposkromiony blond kosmyk.
- E, nie. Mam dzisiaj zajęcia z jogi - machnęła ręką - Muszę wrócić zanim Helena wpadnie w szał - Helena, jej matka. Dziewczyna nie wiedząc, czemu, nie ufała jej. Od dnia adopcji minęło wiele lat a ona dalej nie przekonała się, co do jej stylu bycia. Jej zdaniem Helena nie nadawała się na matkę, była za mało odpowiedzialna.
- Nie chodzisz na jogę – Krzyknął, gdy odwracając się włączyła iPada. Ostatnią rzeczą, na którą  miała tego dnia ochotę było oglądanie Karoliny śliniącej się na widok Filipa. Zazdrościła jej. Była długonogą blondynką z błękitnymi oczami i wielkimi ambicjami. Były całkowitymi przeciwieństwami.
Gdy doszła w końcu do ulicy 11 Listopada, niczym burza wpadła na klatkę o mało nie potrącając staruszki z Yorkiem. Heleny nie było w domu. Odetchnęła z ulgą. Przelotnie sprawdzając, jakie ma jutro lekcje uznała, że musi przygotować się do najbliższych zajęć plastycznych. Odpoczęła jeszcze chwilę i po namyśle przebrała się w zwykły t-shirt i rurki. Na nogi założyła trampki i wybiegła na dwór. Musiała odwiedzić pasmanterię. Wiatr owiał jej długie brązowe włosy. Zawsze, gdy była sama myślała o Karolinie. Wszystko jej się udawało. Przykładem mogło być chociażby to, że to ona zawsze miała najprzystojniejszego chłopaka, najlepsze ubrania, ech tam i wszystko inne. Rozalia natomiast nie była próżna. Nie. Ale cóż, każda kobieta jest pełna zazdrości szczególnie, jeśli chodziło o szmatki. I chłopaków, to oczywiste. Skręciła w lewo i wykrzyknęła przekraczając próg pasmanterii.
- Dobry wieczór – Ojej, zrobiło się naprawdę późno.
- Czego sobie panienka życzy? - Zza rogu wyszedł okrągły siwy mężczyzna w czarnej bluzie.
- Dwie włóczki złotą i zieloną - Uśmiechnęła się - Wystarczą dwu metrowe.
- A po co panience? Jeśli mogę spytać - Zgarbił się a Rose wypuściła powietrze.
- Na zajęcia, nic specjalnego. - Machnęła ręką by zbyć starca. Wpatrzyła się w jego oczy, było w nich coś niepokojącego. Odniosła wrażenie, że były puste, jakby pozbawione źrenic. Białe. Mrugnęła kilka razy by upewnić się czy to, co przed chwilą zobaczyła nie było tylko grą jej wyobraźni. Były białe, jak w horrorach, które Helena uwielbiała. Na ladę rzuciła pieniądze, wzięła torebkę i wybiegła ze sklepu. Nie potrafiła uzasadnić dlaczego, poczuła się jednak zagrożona.
Kiedy opuszczała sklep, na dworze było już całkowicie ciemno. Do domu miała jeszcze kilkanaście minut drogi, ale nie mogła wyzbyć się wrażenia, że ktoś ją śledzi. Możliwe, że ten starzec obudził w niej to dziwne uczucie. Był niesamowity. Przyspieszyła kroku. Kiedyś czytała książkę, w której opisano, jak reagować na podobne sytuacje. Musiała skręcić cztery razy w lewo. Z logicznego punktu widzenia powinna wrócić w to samo miejsce. Tak też zrobiła. Mimochodem sięgnęła jednak po telefon.

- Filip, gdzie jesteś? - Jęknęła rozemocjonowana.
- Witaj, królewno jak joga? - Usłyszała jak prycha.
- Filip, proszę cię gdzie jesteś? - Do oczu napłynęły jej łzy. Bała się.
- W Starbucks. Co się stało? - Usłyszała narastające napięcie w jego głosie.
- Ktoś mnie śledzi. Nie wiem kto to. Skręciłam cztery razy w lewo a oni dalej tam są. Pomóż mi. -Zaniosła się płaczem.
- Rose, nie płacz. Błagam. Już jadę. Jak te typy wyglądają? - Ukradkowo odwróciła głowę - Nie bój się, rozmawiaj ze mną.
- Jeden jest łysy i raczej grubszy, drugi wysoki, wytatuowany i z długimi włosami. - Wytarła nos rękawem - Filip, przyjedź…
- Słuchaj, cały czas do mnie mów. Powiedz gdzie teraz jesteś.
- W pobliżu restauracji Atici.
- Okay, niedaleko jest skrzyżowanie, które wyprowadzi cię na główną. Trzymaj się blisko ludzi. - Zrobiła jak powiedział. Po chwili była przy jezdni i przepychała się w tłumie ludzi. Odwróciła się szukając obecności śledzących. Niestety, wciąż byli kilka kroków za nią. Dwójka tajemniczych gości, otwarcie rozpychała morze przechodniów. Ścisnęła mocniej telefon.
- Jesteś? - Zapytał Filip. Słyszała jak dyszał. Poczuła ulgę uświadamiając sobie, że jechał do niej. Jechał ją ratować.
- Jestem.
- Zrobiłam, co mówiłeś. Idą dalej za mną, odpychają ludzi i przyśpieszyli kroku.
- Rose...- Zamarła czując nagle dotyk czyjejś dłoni na ramieniu. Odwróciła się i ujrzała łysego oprycha. Krzyknęła przerażona i ruszyła biegiem przed siebie. Mężczyźni ruszyli za nią natychmiast.
- Filip, halo!? Biegną za mną! Jakby coś mi się stało, pamiętaj o tym, co mówiłam… I… kocham cię. - Nie usłyszała odpowiedzi. Telefon wyślizgnął jej się z ręki. Biegła niczym na zawodach, ale nagrodą nie był złoty puchar. Tylko życie. Przebiegając przez pasy nie zważała na światła, rozum nakazywał jej znaleźć jakieś bezpieczne miejsce i ukryć się a adrenalina pchała ją do przodu. W połowie pasów potknęła się. Nie powstrzymało jej to jednak, czym prędzej wstała i ruszyła dalej. Gdy miała skręcać nadjechało, czarne wielkie auto. To było chyba BMW. Otworzyły się drzwi.
- Wsiadaj - Kobieta władczo skinęła głową i wskazała na siedzenie obok mierząc w nią z wyciągniętego pistoletu. Życie stanęło Rozalii przed oczami. Pomyślała, że nie spełni swoich marzeń. Nie zamieszka we Włoszech. Nie zostanie architektem. Nie pozna miłości swojego życia. Nie będzie miała dzieci. Umrze. Ale wbrew jej przypuszczeniom, kobieta posłała kilka strzałów w stronę mężczyzn a nie jej. Odetchnęła z ulgą. I chyba, dlatego wsiadła do auta.

Jechały w ciszy. Rozalia zdążyła przyjrzeć się nieznajomej kobiecie. Była to zielonooka brunetka z delikatnymi rysami twarzy. Mimo iż widziała ją zaledwie z profilu, była pewna, że kobieta jest piękna. Biła o głowę wszystkie dziewczyny, które znała. Ubrana w skórzany kombinezon z rękawiczkami bez palców. W pewnym momencie odwróciła się w jej stronę. Naprawdę była piękna, piękna to mało powiedziane, była niebiańską wręcz postacią….

I to byłby koniec... Niestety podjęte tematy szybko Julkę nudzą, stąd wiele prac pozostaje niedokończonymi. Ot tak, po prostu.. Ale to nic, wciąż mam kilka opowiadań, którymi podzielę się z Wami. Jestem bowiem bardzo dumna z mojej córki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Noc, dzień, co lubię ja, co lubisz ty...

No i nas dopadło. Przeczytałam gdzieś ostatnio, że człowiek zawsze przejawiał skłonności do wyolbrzymiania swojej pozycji. I nie chodzi o p...