Spotkanie z Czytelnikami 2017

Tradycji musi stać się zadość. Oto krótka relacja ze spotkania, które zorganizowałyśmy z Agnieszką Lis.
Pomysł przyszedł nam do głowy nagle, ale podobno takie są właśnie najlepsze. I reguła, co nagle to po diable zdaje się tracić na wartości w tym przypadku. Miały odbyć się dwa spotkania, w krótkim, bo tygodniowym odstępie czasu, ale wtedy któraś z nas nie spotkałaby się z częścią z Was! A przecież o to chodziło, żeby mieć możliwość porozmawiania i świątecznego wyściskania naszych Czytelników. I tak oto wybrałyśmy najpierw Szynk Praski, jednak w międzyczasie, z przyczyn, o których już zapomniałam, musiałyśmy zmienić lokal. I tu z pomocą pospieszyła niezastąpiona Lidia Szarna! Wiecie, jak odbieram Lidzię? Jeśli za rogiem czai się jakiś potwór, który ma pokrzyżować plany, Lidia z pewnością znajdzie sposób, by pognać go precz. I tak stało się tym razem. Banjaluka, brzmiała wiadomość na messengerze, którą olśniła mnie. Dostałam jeszcze telefon, żebym szukać nie musiała i tak wczoraj, 9 grudnia o godzinie piętnastej z minutami, bo spóźniłam się, usłyszałam głosy dobiegające znad długiego stołu, ustawionego w zacisznym kącie restauracji.

Atmosferę podgrzewała wzajemna sympatia i przyjaźnie. Rozmów i śmiechu nie było końca. Przyznam szczerze, że momentami obawiałam się, że zostanie nam zwrócona uwaga, bo przemieszczaliśmy się po lokalu zupełnie swobodnie. Jednak goście okazali się bardzo życzliwi a kelnerzy wyrozumiali i gibcy, jak na wykonywaną profesję. Nie raz miałam nad głową tacę ze strzelającym gorącym posiłkiem a kelner omijał mnie tanecznym krokiem, bo własnie kucałam przy Ani Brengos i Julicie Strzebeckiej. A przy okazji, Julita pisze kolejną powieść a premiera wyczekiwanej przeze mnie Prażeńki Ani Brengos będzie miała miejsce już w kwietniu 2018 roku! Czekam, niecierpliwie czekam!!! Zażyczyliście sobie relacji, o co postarał się Aleksander. Jemu takie relacje wychodzą zdecydowanie lepiej niż mnie :-) Nie obyło się również bez podpisania kilku egzemplarzy książek, pamiątkowych zdjęć i prezentów....

Tych przywiozłam do domu całą masę. I siedziałam później w domu wzdychając i zachwycając się Waszą wyobraźnią i wspaniałomyślnością. Jestem naprawdę wdzięczna i wciąż zastanawiam się czymże zasłużyłam na tak okazaną sympatię...Ale tu z wyjaśnieniem pospieszył mój ośmioletni syn. Obydwaj siedzieli w moim pokoju i przyglądali się, jak odwijam pamiątki. Wituś w pewnej chwili westchnął i kiwając swoim blond łebkiem rzekł:
- Mamusiu, ty te prezenty dostałaś od swoich czytelników? Oni muszą cię naprawdę lubić...
 Za oprawę fotograficzną odpowiadała Moniczka Szydłowska, kobieta o niespożytej energii. Samo przebywanie w Jej towarzystwie powodowało nagły przyrost empatii i pozytywizmu. A zdjęcia? To możecie ocenić sami na fejsie. A Eleonora? Po raz kolejny udzieliła kilku bezcennych wskazówek. A propos.... Premiera Andromedy już zupełnie blisko, jeśli będziecie mieli wątpliwości co do wyboru imienia jednej z kluczowych bohaterek, mam nadzieję, że moje ogromna sympatia i podziw dla Eli wyjaśnią wszystko :-) Zabraknąć nie mogło tortu i odśpiewanego Sto lat dla naszej solenizantki. I wiecie co myślałam wtedy? Byłoby świetnie posłuchać niektórych z nas w wersji solo.... A w Banjaluce odbywają się wieczory karaoke.... Może to jakiś pomysł? Świat literacki i blogosfera skrywają wiele wciąż nieodkrytych talentów wokalnych, zapewniam Was!!! Aga Sonenberg i Aleksander chyba się nie obrażą...
Potem był spacer. Poszliśmy podziwiać Stare Miasto. Aleksander przewodził, opowiadał anegdoty i zdradzał warszawskie ciekawostki a my otuleni szalami i kapturami napawaliśmy się nastrojem i swoją bliskością. Okazało się, że wypicie butelki wina nie było złym pomysłem. Paweł, mam rację, prawda? Przynajmniej nie zmarzłam. Jednak o Julce nie mogę tego powiedzieć... Choć dziś ma się zupełnie dobrze, wczoraj po powrocie do domu jeszcze długo siedziała przy kominku złorzecząc na pogodę.
- Spacerów ci się zachciało... I to zimą...- Hm, młodzież...
Pożegnanie, choć konieczne nie należało do chwil przyjemnych. Wieczór, na który czekaliśmy tyle tygodni dobiegł końca. Choć twarze mieliśmy wciąż uśmiechnięte, w sercu zrobiło się jakoś tak smutniej. To był jeden z przyjemniejszych wieczorów a pomysł, żeby spotykać się z Wami częściej, kochani nasi Czytelnicy, wydaje się być naprawdę trafiony. Mam nadzieję, że podzielacie moje zdanie.

A wiecie co w takich spotkaniach jest najprzyjemniejsze? To mianowicie, że ich okruchy na zawsze pozostaną w naszych sercach. Waciki, od dziś będę kojarzyła z Agnieszką Sonenberg a białe wino z Pawłem i tak dalej.... Czasami, choć mieszkamy naprawdę blisko siebie, codzienność pozbawia nas możliwości spotykania się częściej. Ale zawsze możemy napisać do siebie list, zadzwonić. Dobrze, że Was mam. I bardzo za to dziękuję.

Nad tym teraz pracuję...



Pomyślałam, że mogę dzielić się z Wami fragmentami powieści, nad którymi aktualnie pracuję. Będę to robiła właściwie z dwóch powodów. Po pierwsze, mam nadzieję, że ten podsycany ogień ciekawości będzie się w Was tlił nieprzerwanie. A po drugie, liczę po cichutku na motywującą łapkę w górę.

Tym razem mam dla Was fragment Namiętności pachnącej terpentyną... To już moje ostatnie szlify... Ostatnie!


- Czy pani nowa powieść jest odzwierciedleniem pani tęsknot?
- Nie. Moja nowa powieść nie opowiada o mnie. Żadna z moich powieści nie opowiada mojej historii. One opierają się o moje przeżycia, ale nie opisują ich. Nie uważam, żeby moje życie było na tyle intrygujące, a już pewnością, by mogło fascynować, żeby umniejszać wartość tego, co się dostaje od losu na rzecz przeżywania czyjegoś życia. Jest to historia pisarki, której dotąd poukładane życie ulega zupełnemu przewartościowaniu.
- A co chce nam pani pokazać, oddając w nasze ręce właśnie taką historię? Bo zakładam, że będzie to historia inna niż wszystkie? Dotąd pisała pani powieści, powiedziałbym, przygnębiająco życiowe. Nie głaskała pani, nie oszukiwała. Czy teraz zaskoczy nas pani czymś innym?
- Sądzę, że tak. Tym razem przygotowuję historię, która jest jak wulkan emocji, doznań i optymizmu. Tym razem wyplątuję moich bohaterów z problemów, dodaję im empatii i  odwagi, popycham w ramiona życia.
Słuchałam swoich słów i powoli docierało do mnie, co robił Wiktor.
- Szanowni państwo- zaczęłam świadoma, że kilkanaście par oczu wpatruje się we mnie czekając na kolejną wskazówkę, drogowskaz, który wskaże im drogę.- Życie jest jak kielich, z którego każdy ma prawo czerpać tyle, na ile pozwala mu jego pragnienie. Jeśli czujecie państwo ogromną potrzebę życia, wasze łyki będą nacechowane zachłannością, chęcią poznawania. Jeśli nie macie odwagi, a dodatkowo doznawaliście przykrości, bólu i cierpienia, wasze kielichy będą wciąż pełne. Należy cieszyć się życiem, choć czasem nie jest nam do śmiechu. Ale mamy je tylko jedno! Nie warto pogrążać się w rozpaczy, oddawać się wspomnieniom i rezygnować z życia. Ono zostało nam dane, by cieszyć. Każdego dnia pomalutku powinniśmy pić je małymi łyczkami, bo może tylko takie są nam dane, albo zachłannie, czerpać głęboko i odważnie. To zależy już od państwa…

Westchnęłam głęboko, bo zrozumiałam, co chciałam przekazać zebranym w sali. Kiedy skończyłam mówić, wokół jeszcze przez chwilę panowała cisza. Jakby wszyscy potrzebowali chwili, by odnieść moje słowa do swojego życia. 





A może jakiś fragmencik Andromedy?


– Naprawdę nie wiem, co ta dziewczyna w sobie ma. – Podenerwowana Oliwia kręciła głową z dezaprobatą i dyszała ciężko, ponownie wkładając w usta lizaka. Zawsze miała ich spory zapas w plecaku. Powtarzała, że jest od nich uzależniona, dlatego dotąd nie sięgnęła jeszcze po inną używkę. Kiwała przy tym wymownie głową, krytykując w ten sposób Judytę i jej uległość wobec nałogu palenia papierosów.
– Daj spokój. Spotyka się z Szymonem, a skoro reaguje w ten sposób, to jej związek do najbardziej udanych raczej nie należy.
– Wydaje mi się, że on już dawno ją pogonił. Pamiętasz tą sprawę z narkotykami w ubiegłym semestrze?
– Nie. I nie chcę zaprzątać sobie tym głowy. Tak samo jak nie chcę, żeby ktokolwiek kojarzył mnie z Szymonem. Mamy tylko przeczytać i opracować lekturę. Oli, przynajmniej ty odpuść i nie doszukuj się drugiego dna w naszej dość jasno określonej relacji. Łączą nas Rozmowy z katem i koniec. Temat ciężki, ale gotowa jestem zrobić wszystko sama i udostępnić mu moją pracę, byleby tylko nikt nie tracił czasu na niepotrzebne rozmyślania. Jest przystojny, ale – jak mawia Tyler Joseph– nie należy ufać ludziom zbyt idealnym. A ja nie potrzebuję towarzystwa, mam przecież tatę, ciebie, Eleonorę… – Wyliczała na palcach. –, I to wystarczy. Na pewno nie zamierzam stać się dla kogokolwiek zagrożeniem.
Zwróciła się twarzą do przyjaciółki. Ta słuchała jej przez moment. Za chwilę jednak pobladła i uniosła spojrzenie nieco wyżej, ponad głowę Judyty.
– No nie. Tylko nie to… – Judi zacisnęła powieki i czekała.
– Ty i zagrożenie, Judyta?
Niski głos Szymona zadźwięczał w końcu tuż za nią.
– Owszem. Właśnie zostałam zaatakowana przez twoją różową landrynę. Dlatego byłabym wdzięczna, gdybyś wytłumaczył jej, że wspólna lektura to nie stosunek oralny i zamkniemy sprawę.
– Jesteś jakaś spięta, Judyto. – Szymon opuścił oczy i pospiesznie przeczesał palcami nieco za długie włosy. Czyżby się zawstydził?
Zaskoczona Judyta przechyliła głowę na bok. Co zatem robił z nią wieczorami? – zaśmiała się w duszy.
– Poza tym, ta różowa landryna nie jest moja i nie mam wpływu na to, co robi. Oto twoja książka. Byłem w bibliotece i wypożyczyłem dwie. Ile czasu potrzebujesz, by ją przeczytać? – Wyciągnął w jej stronę rękę i potrząsnął trzymaną książką.
Judyta przeniosła osłupiałe spojrzenie z niego na książkę, potem znowu na niego.
– We wtorek będę gotowa.
– Mamy miesiąc.
– Im szybciej przez to przejdziemy, tym lepiej. Nie mam czasu na zabawy.
– Jak wolisz. Możemy pominąć zabawę.
Judyta już otwierała usta, by odeprzeć atak tego przemądrzalca, kiedy spojrzała na Oliwię. Ta stała z pochyloną głową i obracała w ustach patyczek od lizaka. A miała przy tym niebywale rozanielony wyraz twarzy. Co się z tymi dziewczynami dzieje? – przemknęło Judycie przez myśl. – Czy one wszystkie powariowały?
Znowu spojrzała na Szymona w nadziei, że dozna jakiegoś nagłego olśnienia i odkryje to coś, co tak zawracało w głowach dziewczynom z jej klasy. On zaś stał przed nią, z dłonią wciąż wyciągniętą w jej stronę i wyglądał dobrze. I tyle, po prostu dobrze. Wyższy od niej o głowę, z burzą przydługich, kręcących się za uszami i wchodzących w oczy włosów w kolorze piasku, co przywodziło jej na myśl wokalistę The Doors, Jima Morrisona, którego uwielbiała. Nie dała się jednak zwieść pozornemu zauroczeniu włosami. Wyjęła z jego dłoni książkę i przesunęła opuszkami palców po szorstkich krawędziach jej kartek.
– We wtorek będę ją miała przeczytaną.
– W takim razie do wtorku. Omówimy wtedy szczegóły pracy nad nią.


 Namiętność pachnąca terpentyną.


- Zdążymy wrócić na czas?
- Sabina, zaufaj mi. Zdążymy wrócić. To zupełnie niedaleko.
Rzeczywiście nie oddaliliśmy się zbytnio. Wiktor zabrał mnie w przepiękne, malownicze rejony Beskidu Niskiego. Jak urzeczona wpatrywałam się w mijany krajobraz. Piękne doliny, łagodnie wznoszące się ku niewysokim górom, i skrywające u ich podnóży nieliczne skupiska wiosek, skradły moje serce. Stare cmentarze, zapomniane przez ludzi i czas, wymuszały na człowieku ciszę i szacunek. Powietrze tych przybytków, bo zatrzymaliśmy się na dwóch, spośród wielu, jakie widziałam, zdawało się pachnięć przeszłością. Poszczerbione kamienie, litery na postumentach wytarte przez czas przypominały o tym, co było nieuchronne. W tych szczególnych miejscach wydawało mi się, że nie słyszę szumu wiatru ani śpiewu ptaków. Otaczający nas szmer, był dla mnie jak szept wdzierającej się bezpośrednio do mózgu modlitwy. Czułam się tak, jakby dusze ludzi spoczywających na tych cmentarzach rozmawiały z nami, zaintrygowane obecnością obcych, zainteresowane naszym szacunkiem i ciszą, szeptały, dzieliły się swoimi historiami, tymi ich fragmentami, których nie zdołano za życia opowiedzieć.
Na Wiktorze ta wyprawa chyba również wywarła głębokie wrażenie. Właściwie nie rozmawialiśmy. Dotykaliśmy kamieni, przykucaliśmy z twarzami przysuniętymi blisko do kamiennych płyt z nadzieją na odczytanie, choć fragmentów wyrytych nań nazwisk. Od czasu do czasu słyszałam dźwięk pracującego aparatu. Kiedy odwracałam głowę, Wiktor bezgłośnie poruszał ustami wypowiadając słowa przeprosin.
W końcu dotarliśmy do celu. Wiktor wyjął z bagażnika swojego auta stolik i dwa krzesła a widząc mnie stojącą nieopodal i rozglądającą się dookoła, postawił je przy mnie. Od razu zasiadłam podekscytowana i wyjęłam swój komputer. Nie zastanawiałam się długo. Moje działania były, jak instynkt. Potrzebowałam w tamtej chwili tylko miejsca, żeby usiąść i zapisać to wszystko, co mi pokazał. Czułam, że muszę przelać moje myśli na papier bez względu na to, czy wykorzystam te wrażenia w tej, czy innej powieści. Po prostu musiałam zacząć pisać. Wsłuchana w otaczające mnie szmery leśnego gwaru, zapomniałam na moment o obecności Wiktora, nie zauważałam jego utkwionego we mnie spojrzenia, ciepłego uśmiechu ogrzewającego twarz i blasku w oczach, który towarzyszył mu podczas przygotowywania posiłku. A robił to wszystko na jednym z trzech wielkich, płaskich kamieni ułożonych pośrodku polany, na której zatrzymaliśmy się. Ja siedziałam w niewielkim oddaleniu od centralnego punktu, dokąd słońce docierało już zaledwie kilkoma drżącymi promieniami, przedzierając się przez gałęzie starych, bardzo wysokich drzew. Wiktor zaś siedział w słońcu i co jakiś czas unosił głowę znad kuchenki, którą zabrał ze sobą, rozglądając się dookoła i nasłuchując. To było chyba zawodowe przyzwyczajenie. Tak oceniłam jego ciągłe skupienie i powłóczące po najbliższej linii drzew spojrzenie. Ten szczegół zaobserwowałam zdecydowanie wcześniej i nawet postanowiłam zapytać go o to, ale jakoś dotąd nie znalazłam ku temu odpowiedniej chwili.
Zerknęłam za siebie, szukając go. Siedział na kamieniu z nogą podciągniętą pod siebie i podpierał głowę na ramieniu. Widząc, że szukam go, machnął mi ręką i wsunął w usta kawałek chrupiącej papryki. Uśmiechnęłam się. Nie potrafiłam ukryć ogromnej radości, jaką sprawił mi tą wyprawą, czym równocześnie zaskarbił sobie moją ogromną wdzięczność.
Wróciłam do pisania. Czas zwolnił, moje życie i jego rozterki znowu odsunęły się na dalszy plan, zapomniałam o Jakubie, jego młodych i silnych ramionach porywających mnie w swoje zachłanne objęcia, zapomniałam o otulającym wspomnieniu mojego męża, przyjemnym zapachu panującym w moim domu. Liczyła się ta chwila i słowa wypływające nieprzerwanie spod moich palców. Stałam się narzędziem, którego zadaniem było przekazanie czytelnikowi tego, co ten odległy a miejscami nawet zapomniany kawałek świata miał do pokazania. Stałam się kompatybilną z płynącymi myślami świadomością, która przetwarzała dostrzeżone obrazy i ubierała je w słowa, by dotrzeć do grona tych, którzy kiedyś zechcą te miejsca zobaczyć, cieszyć się nimi zupełnie jak ja właśnie czyniłam. To było dla mnie w tamtej chwili istotą, kwintesencją mnie.


Skończyłam. Podekscytowanie wirujące we mnie ulotniło się zastąpione poczuciem satysfakcji i spokoju. 

Przedświąteczna zabawa!

Czas minął. Konkurs zamykamy. A dwie zwyciężczynie to:
- Aneta Samulik
- Ewa Butkiewicz- Wągiel

Miłe Panie, obie wybrałyście Pensjonat pod Świerkiem. Poproszę jeszcze o podanie Waszego rozmiaru oraz adresów w prywatnej wiadomości. Wasze świąteczne historie bardzo mnie urzekły i obie zostaną przeze mnie wykorzystane w jednej z moich powieści. Oczywiście o tym dowiecie się później. :-)

A dla Basi, Moniki i Agnieszki Caban-Pusz mam drobne upominki. Sztuką jest opowiedzieć o swoich przeżyciach. Pamiętacie Szeherezadę i jej opowieści?
Poproszę również o Wasze adresy, moje miłe Panie.

A wszystkim Wam dziękuję za poświęconą uwagę i podzielenie się ze mną swoimi historiami <3




Trochę czasu minęło od ostatniego konkursu u mnie. Czas najwyższy zmienić to.
Mam taki oto pomysł.

Potrzebuję poznać Wasze najpiękniejsze wspomnienie związane ze Świętami Bożego Narodzenia. Mogą to być jakieś romantyczne wspomnienia, wyjątkowe chwile, albo takie, które przyniosły ze sobą gorzką naukę. Decyzję pozostawiam Wam.

Spośród Waszych pomysłów wybiorę dwa, które nagrodzę książkami. 
Do wybory będziecie mieli Za zakrętem i Pensjonat pod Świerkiem. 
Do książki dorzucę T-shirt z cytatem zaczerpniętym z sagi Łowiska. 
I na koniec, wykorzystam obydwa pomysły w którejś z kolejnych powieści.

To nagrody główne.
Kolejne dwie osoby, których historie poruszą mnie, otrzymają ode mnie drobiazgi w postaci zakładek i ołówków z logo Świata równoległego.
Konkurs potrwa do niedzieli 12 listopada, do północy. Zwycięzców wyłonię 13 listopada, bo to piękna data.


Poproszę o odpowiedzi tutaj, na blogu. To pozwoli nam uniknąć poszukiwań.
A teraz życzę miłej zabawy i czekam na Wasze pomysły!

Na naukę nigdy nie jest za późno- Tomasz Witkowski


Zanim napiszę, co działo się na spotkaniu, na które wybrałam się w ostatnią sobotę, czyli 7 października, muszę podzielić się z Wami jednym spostrzeżeniem. Mianowicie, ostatnie spotkania autorskie, w których uczestniczyłam, były czymś więcej niż tylko rozmową, obcowaniem z Czytelnikami. U Agnieszki Walczak-Chojeckiej czas umilała nam Antonina Peak, U Alka Rogozińskiego gościem był Rafał Maślak a ponadto słyszałam, że w innych miastach Czytelnicy rozkoszowali się wypiekami takemycake.eu A jest się czym rozkoszować... Widzieliście już blog Pawła? Koniecznie tam zajrzyjcie! Słodycze może nie są moim najlepszym przyjacielem, ale samo patrzenie dostarcza mi niebywałych doznań. Link do bloga znajdziecie na dole. 

A teraz do rzeczy. Ostatnie spotkanie, na którym byłam to spotkanie promujące pojawienie się na rynku tomiku z wierszami, fraszkami i limerykami Tomasza Witkowskiego. Tomek udziela się szeroko w nowodworskim gronie artystycznym, poza tym Jego prace cechuje niebywałe poczucie humoru, wrażliwość i subtelność. Oczywiście pochwalę się, że swój egzemplarz Niewysublimowane mam i zdążyłam się już zapoznać z jego zawartością. Fantastyczne w tej twórczości jest to, co Tomasz pięknie określił we fraszce, którą napisał dla mnie(!)
Ania
Opisała już pół świata
W ramach sześciu swych powieści
Ja kolanem jak ten szatan
Gniotę treść, by w wierszu zmieścić.

Dla jednych napisanie powieści wydaje się być zadaniem niewykonalnym, inni zaś uważają, że zawrzeć obszerną treść w kilku wersach wiersza to jakaś abstrakcja. A jeśli ten krótki utwór zdoła wywołać w Czytelniku poruszenie? To sztuka! Jestem pełna podziwu, naprawdę.

Już z chwilą, kiedy weszłam do budynku, gdzie miało odbyć się spotkanie, spostrzegłam Tomasza, jak przystało na gospodarza, stojącego pośrodku i oczekującego gości. Nieco spięty, wyprostowany, niczym żołnierz przy Grobie Nieznanego Żołnierza, był przejęty, ale przy tym wyjątkowo czarujący. Cóż, początki bywają trudne. Ciekawa jestem, czy podenerwowanie i przejęcie wiążące się z wystąpieniami publicznymi mijają z czasem? Będę musiała kiedyś zapytać o to bardziej doświadczonych...
Tomasz przeczytał kilka swoich utworów i zaprosił na scenę swoją profesorkę. Rozczuliło mnie to. Pomyślałam o moich polonistkach. Szczególnie dwie wspominam z ogromnym sentymentem. Bo to dzięki nim pokochałam ten przedmiot, co wydaje mi się przysłużyło się temu, co teraz stanowi moją pasję.
Kilku znajomych Gospodarza przeczytało wybrane utwory, a wśród nich znalazłam się również ja. To fantastyczne wrażenie. Światło padające na scenę, zupełnie przesłoniło wpatrzonych w nas widzów, co pomogło w wyeliminowaniu stresu. Bawiłam się doskonale. 
A już na samym końcu jeden z wierszy został zaprezentowany w nieco innej wersji. Mianowicie dwóch synów Tomka i ich kolega, wykonało utwór z tekstem jednego z wierszy. I uwierzcie mi, chłopaki stanęli na wysokości zadania, co docenili zebrani, prosząc o bis. 
Będę musiała pomyśleć o czymś równie interesującym podczas mojego spotkania premierowego.... A to już zupełnie niedługo!

Bawiłam się doskonale. I jestem przekonana, że atmosfera panująca podczas spotkań tego typu jest czymś niepowtarzalnym. To nie jest jedynie kontakt Czytelnika z lubianym autorem, to jest wyjątkowa więź, która zawiązuje się podczas ich trwania i pozostaje nierozerwalnym elementem ich wspólnej przygody.
Tomasz, gratuluję i dziękuję za wspólnie spędzony czas.

link do bloga kulinarnego Pawła Płaczka http://www.takemycake.eu

Na naukę nigdy nie jest za późno- Agnieszka Walczak-Chojecka



Już po raz kolejny wybrałam się na spotkanie Agnieszki Walczak-Chojeckiej.
Spotkanie odbyło się w warszawskim Empiku i promowało pojawienie się trzeciej, ostatniej części Sagi Bałkańskiej, zatytułowanej Nie czas na pożegnanie.

Spotkania autorskie Agnieszki, w przeciwieństwie do spotkań z innymi autorami, zawsze kojarzą mi się z siłą rodzinnego wsparcia, ogromną więzią, którą określiłabym nawet zależnością.
To ostanie prowadziła Kasia Bulicz-Kasprzak.
Niesamowita autorka, której temperament i wiedza zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Kasia z powagą na twarzy, niczym lekarz przeprowadzający zabieg, rozbierała sagę bałkańską na czynniki pierwsze, analizowała fabułę, opisywane w powieści nastroje i dopasowywała je do zdarzeń, które stały się podwaliną do powstania tej powieści. Mogłabym siedzieć i słuchać tych rozważań bez przerwy. Zastanawiać się nad koligacjami, nastojami panującymi w Jugosławii w okresie, kiedy to główni bohaterowie sagi poznali się i przyszło im dowieść swych uczuć. Czy to nie jest piękne, poznawać historię ludzi, którym życie postanowiło rzucić pod nogi chyba wszystkie możliwe kłody i w ten sposób wystawić na próbę siłę ich uczucia, wiarę i moc charakterów. Historia, jakich w tamtym okresie wiele napisało życie.

 Spotkanie przeplatało się z ucztą wokalną, której sprawczynią była młodziutka wokalistka Antonina Peak. Mocny głos w tak młodej piersi nakazywał ciszę i skupienie podczas występu. Byłam urzeczona. I wydaje mi się, z pewnością żywię ku temu nadzieję, że jeszcze dane mi będzie tę, obdarzoną talentem wokalnym istotę, usłyszeć. Trzymam kciuki za sukces.

Przyjemna atmosfera skupienia i refleksji, służyła również recytacji. Córka Agnieszki, Gabrysia, jak zwykle, stanęła na wysokości zadania. Pięknie wyrecytowany fragment, w ustach dziewczynki, która rozgrywające się w tamtym okresie historie znać może jedynie z kart historii i opowiadań bliskich, zdawała się przeżywać każde wypowiadane słowo tak, jakby na własnej skórze przyszło jej odczuć ówczesne tragedie. A obserwując pasję i ambicję tej młodziutkiej damy na co dzień, jej poczynania na małym ekranie, śmiało możemy wysnuć, że Gabrysia ma przed sobą bardzo ciekawą przyszłość. Oczywiście niech będzie świetlana. Tego jej życzę.

I co dalej? Na spotkaniu dowiedziałam się, że będziemy musieli troszkę poczekać na kolejne historie opowiadane nam przez Agnieszkę Walczak- Chojecką. Nikogo chyba nie zdziwi, że talent pisarski Agnieszki nie jest Jej jedynym orężem i nad szlifowaniem tych pozostałych postanowiła się aktualnie skupić. Tylko jak długo wytrzyma....
Z doświadczenia wiem, że pisanie jest jak narkotyk, który spróbowany raz, pochłania bez reszty. Ale poczekamy, dlaczego nie?
Tymczasem gorąco zapraszam do czytania Sagi Bałkańskiej.

Na naukę nigdy nie jest za późno- Magdalena Witkiewicz

Pamiętam pierwsze spotkanie autorskie, na które się wybrałam. Miało to miejsce tydzień po premierze Lewego brzegu, kiedy to byłam na samym początku tej cudownej, jednakże nie mniej wyboistej drogi, jaką jest kariera pisarska. Ładnie to brzmi... Kariera pisarska.

Było to spotkanie z Magdą Witkiewicz. Siedziałam wtedy cała spięta, zaczarowana atmosferą i pięknie opowiadającą o swojej książce i życiu autorce, która jawiła się w moich oczach niczym diva.

Tym razem było jeszcze inaczej. Nie czułam tego nieznośnego napięcia, nie byłam zestresowana. Pozwoliłam się porwać nastrojowi. A ten dopisywał.
Spotkanie prowadził Aleksander Rogoziński, co nie było trudne do przewidzenia. Ten pisarski duet jest wyjątkowo zgrany. Tworzą niesamowitą mieszankę emocji, dobrego humoru, co w rezultacie zapewnia performance na najwyższym poziomie. I w przeciwieństwie do Magdaleny i Aleksandra, wydaje mi się, że Ich wspólne dzieło mogłoby dostarczyć wielu pozytywnych wrażeń Czytelnikom.
Możecie sobie wyobrazić życiową opowieść Magdy, pełną emocjonalnych wzlotów i upadków, które byłyby rezultatem konspiracji, niedomówień i suspensu, których dostarcza Aleksander? Porywające!

Ale wracam do tematu.
Było o książkach, było o filmie, za który trzymam mocno kciuki. Było również o podróżach. 
Dzięki atmosferze, jaka wytworzyła się na sali, czułam się zupełnie jak w domu. A to jest chyba najważniejsze- atmosfera i klimat. Dzięki nim umysł bez najmniejszego problemu lawirował pomiędzy poruszanymi tematami.

Dla mnie to spotkanie obfitowało w bardzo wiele wskazówek. Cóż, na naukę nigdy nie jest za późno, tym bardziej, kiedy można czerpać z rogu obfitości, jakim jest doświadczenie pisarki kalibru Magdaleny Witkiewicz. Dlatego chłonęłam każde słowo z ogromnym skupieniem, a wiecie przecież, że słuchanie to jest dokładnie to, co lubię. Jedno zdanie zrobiło na mnie wyjątkowe wrażenie i podpisuję się pod nim obiema rękami: 
Czasem spełniają się marzenia, o których boimy się marzyć.
Dodam, że trzeba tylko zdobyć się na odwagę, by marzyć i choć droga długa i wyboista, podążać nią bez względu na utrudnienia. Takie wnioski wysnułam z tego spotkania. 

Nocne zwiedzanie Twierdzy Modlin


Miałam opowiedzieć Wam o mojej wycieczce do Twierdzy Modlin. Rozsiądźcie się zatem wygodnie, okryjcie się kocem i koniecznie miejcie przy sobie kubek z ciepłą herbatą. Z pewnością przyda się coś ciepłego do picia.  
Był piątek. Po ciężkim tygodniu w pracy, czułam się naprawdę wyczerpana. Otaczający mnie szum przejeżdżających samochodów, gwar rozmów przytłaczały, ale słowo się rzekło. Obiecałam zabrać syna na tę wycieczkę, a danego dziecku słowa nie można złamać. Organizatorzy tej nocnej eskapady ostrzegali, że jest to przedsięwzięcie dla ludzi, którzy nie boją się stawienia czoła historii. Nie bałam się, to było dla mnie nieuniknione, odkąd po raz pierwszy ją ujrzałam- piękną, potężną budowlę, której poranione mury przemawiały do mnie, opowiadały o minionych czasach.
 Cóż, dla mnie te słowa znaczyły nieco więcej. Twierdzę w Modlinie znam odkąd byłam małą dziewczynką. Wtedy jeszcze jej mury tętniły życiem, w oknach widać było głośnych i młodych chłopców, którzy odbywali tu służbę wojskową. Później, po wielu latach, kiedy chcąc pokazać moim dzieciakom tę potęgę, której początki sięgają roku 1806, zabrałam ich na spacer szutrową drogą otaczającą Twierdzę z jednej strony, zaglądałam w okna, w poszukiwaniu tych samych, śmiejących się twarzy. Jej okna niestety straszyły już tylko powybijanymi szybami, gdzieniegdzie pozabijano je łaskawie grubymi pilśniowymi płytami. To żyjące niegdyś miejsce, umierało… Choć nie raz wydawało mi się, że w cieniu zrujnowanej łazienki przemknął jakiś zabłąkany cień, Twierdza Modlin była wymarła. Mnie jednak wciąż coś ciągnęło do tego budynku. Gotowa byłam zaryzykować i zejść wąskimi schodami, przedrzeć się przez ciasne, pachnące wilgocią korytarze, pośród strachu, smrodu ludzkich odchodów, byle tylko dostać się do środka. Tak, chciałam wejść do środka. I w miniony piątek, udało mi się….
 
Dzięki temu, że są wśród nas ludzie, dla których podziw dla takich miejsc, fascynacja potęgą i powiew historii są czymś bardzo ważnym, my, zwiedzający mogliśmy podziwiać otwarte tylko tego wieczora miejsca, które dawno temu stanowiły schronienie dla walczących, ale i chorych. Napoleon, Car Mikołaj, Generał Thommee, te postacie zaznaczyły się w historii tego miejsca na trwałe. Ich decyzje, odcisnęły się piętnem na niejednym ludzkim istnieniu, ale i zaznaczyły mury Twierdzy Modlin wojennym zębem zniszczeń. Nasz Przewodnik opowiadał z ogromnym skupieniem o historii, pokazywał ślady i kierując na mapę snop światła swojej latarki, oprowadzał ścieżkami, którymi podążali niegdyś żołnierze. W końcu weszliśmy do koszar… Obydwoje, ja z moim synem, byliśmy niesamowicie podekscytowani, podczas gdy mój mąż w skupieniu słuchał, nie zwracając zupełnie uwagi na to, co działo się wokół. Mój syn, ze swoją dziecięcą ciekawością aż podrygiwał w miejscu. Zatrzymaliśmy się na schodach, słuchając entuzjazmu przemawiającego przez Przewodnika, kiedy mój mały explorer szepnął:
- Chodź, chodź pójdziemy do końca korytarza…
Poczułam się wtedy znowu jak ta dziewczynka, która spacerując wzdłuż murów z lękiem spoglądała na ogromnego, zbudowanego z czerwonej cegły potwora. Gdzieś w mojej wyobraźni znowu rozbrzmiał śmiech żołnierzy. Cofnęła się kilka kroków do tyłu, by spojrzeć w ciemne podwoje korytarza wiodącego środkiem koszar…. Tam światło nie docierało. Nie wiedziałam, co zastanę na jego końcu. Spojrzałam na mojego syna, na wsłuchanego w opowiadane historie męża i ruszyliśmy. Postanowiliśmy sami zdobyć to miejsce…
Pokoje najbliżej schodów, gdzie zatrzymała się wycieczka, były wysprzątane. Ściany pomalowano tu na biało a wewnątrz czułam powiew wieczornego wiatru i zapach rzeki płynącej u podnóży skarpy, na której wzniesiono tę ogromną budowlę. Jednak nie zawsze tak bywało. Dawno temu, to miejsce było mroczne, pachniało prochem i wilgocią, która kradła oddech zamkniętych wewnątrz żołnierzy. Mój tata, powiedział kiedyś, że Twierdza Modlin nie cieszyła się dobrą sławą. Przydział do odbycia w jej murach służby wojskowej, traktowano jako zły los.
Twierdza Modlin w centrum leży. Jest mogiłą dla żołnierzy…
Pamiętałam jego słowa, on tę służbę zakończył, wielu przed nim się to nie udało. Mam na myśli nie tylko tych, którym nie starczyło psychicznej siły, ale i walczących o to, byśmy mogli swobodnie przemierzać ulice naszego miasta.
Światło za nami zaczęło blednąć a zapał mojego syna rósł proporcjonalnie do pogrążającej nas łapczywie ciemności. Zaglądaliśmy do kolejnych pokoi, oddalając się od grupy. W końcu otoczyły nas całkowite ciemności, biała farba pokrywająca ściany również zniknęła, a w jej miejscu pojawiły się złuszczone płaty opadające na podłogę. Kolejne pokoje już nie były tak wysprzątane, stare płytki gumoleum sterczały, jak powyginane kikuty i straszyły swoim widokiem. Do tego dotyk zimnego wiatru, który hulał po pomieszczeniach, napawał mnie lękiem. Wdzierał się w nasze uszy i snuł opowieść walczących. Moich uszu dobiegł dziwny dźwięk, przypominał nieznośnie narastający szum. Czy tak szumiała spadająca bomba? Zadarłam głowę wysoko, chcąc upewnić się, że dwumetrowej grubości mury zapewnią mnie i mojemu synowi bezpieczeństwo. Wydało mi się, że czuję woń przepoconych mundurów i zapach prochu. Coś dotknęło mojej dłoni, a zimno wspięło się szybko po moim ramieniu. Gdzieś zza okna dobiegł nas odgłos wrzeszczącego puszczyka. Jak czuli się ci, dla których Twierdza Modlin była przez wiele lat domem? Czy tak ją traktowali, kiedy otoczeni przez najeźdźcę bronili jej? Czy mieli świadomość, że stanie się ona dla nich mogiłą?  Czy bali się?
W którymś z kolejnych pokoi ujrzeliśmy poustawiane metalowe prycze. Moja wyobraźnia natychmiast podsunęła widok szarych koców i nocne skrzypienie sprężyn uginających się pod ciężarem spoczywających na nich ciał.
Nie starczyło mi odwagi, by brnąć dalej, choć mój mały bohater, dysząc ciężko z podekscytowania gotów był iść. Przypominał mi wtedy tę małą dziewczynkę, która czekała prawie trzydzieści lat na ten moment, by znaleźć się w środku tego przepełnionego wspomnieniami miejsca! Wydało mi się jednak, że nasza ciekawość, chęć znalezienia choć najmniejszego dowodu na potwierdzenie tego, co zapisano na kartach historii, stanowią pogwałcenie panującej wokół ciszy. Ten moloch dawno spał zasłużonym snem, wyczerpany okrucieństwem wspomnień z okresu obu wojen.
- Wracamy.
Szepnęłam, choć całą sobą pragnęłam zostać i wsłuchiwać się w tę ciszę. Pozwolić jej napełnić mnie swoim cierpieniem. Tak długo na to czekałam. Chwyciłam małego za rękę i zawróciliśmy. I nie jestem pewna, czy tylko wydawało mi się, ale znowu mignął mi cień sylwetki żołnierza. Był tu jednak, przez te wszystkie lata… Prężne młode ciało zniknęło za kolejnymi drzwiami ponaglając, byśmy podążali za nim… Spojrzałam na syna. Jego oczy lśniły nieznanym dotąd blaskiem. Czyżby widział to co ja? Pociągnęłam go mocniej i wróciliśmy do światła latarek zwiedzających, głosu Przewodnika i uśmiechniętej twarzy mojego męża.
- Gdzie wy byliście?- Zapytał nas.

Odwzajemniłam jedynie uśmiech. Bo my zdobywaliśmy Twierdzę Modlin. Stawialiśmy czoło drzemiącej w jej murach historii… 







Nadmorski Plener Czytelniczy 2017

Widok morza zawsze wzbudzał mój zachwyt. Jego nieograniczona powierzchnia, zapach, a w końcu otaczający nas zewsząd dźwięk, który więzimy w muszlach, przywożonych z nadmorskich wypraw… Coś pięknego, stanowiącego zdecydowanie więcej niewiadomych niż Kosmos. Zdajecie sobie sprawę, że człowiek zdołał poznać tajemnice Kosmosu, jednak głębia oceanów wciąż stanowi dla nas niezbadane tajemnice? A nieznane budzi lęk, nieprawdaż?

Ale od początku…
Nareszcie zaczęłam urlop. Na chwilę wyłączyłam się z korporacyjnego szumu, ciśnienie z pewnością ustąpi, choć prawdopodobnie stanie się tak dopiero pod koniec czasu wolnego 😊
I wystartowaliśmy. Autostradą, bo miało być szybko, a tego potrzebowałam na prośbę Agi Krizel, którą miałam w końcu poznać osobiście. Autostrada jednak okazała się przereklamowaną mrzonką. Korki towarzyszyły nam bez przerwy i nie wynikały one z natężonego ruchu a z bezmyślności kierowców. Dzięki temu jednak w szybkim tempie zjadłam cały zapas nerwów, jaki tkwił we mnie od kilku dni. Złośliwość, krótkowzroczność i potrzeba bycia pierwszym, wbrew możliwościom koni drzemiących pod maską. To cechuje polskich kierowców. Obłęd. Nasz Cytrusek, bo chyba wspominałam Wam, że w mojej rodzinie wszystko ma swoje imię, spisał się średnio. To nie jest samochód dla mnie. Owszem, pruł nić autostrady uprawiając okupiony moim stresem slalom gigant, ale w rezultacie jego szaleństw, już w Gdańsku musiałam tankować… O zgrozo, wypłukał bak do ostatniej kropli… Może macie ochotę kupić Citroena Picasso C3?
Ale dojechaliśmy. Dzieciaki znudzone, wściekłe na siebie i piekielnie głodne. Gdańsk przywitał nas korkami, a jakże. Ale jako, że my Warszawę mamy na co dzień, korki też potraktowaliśmy z przymrużeniem oka, co dodatkowo wynagrodziło nam piękne, przytulne mieszkanko na cieszącej się niezbyt dobrą sławą, jak się potem okazało dzielnicy Gdyni, zwanej Chylonią. I tu pozdrawiam Anitę Scharmach i Daniela Koziarskiego 😊
Dałam radę, spacer wieczorową porą do sklepu, żeby kupić dzieciakom coś do jedzenia na śniadanie zakończył się sukcesem. Ale z drugiej strony, my Nowodworzanie potrafimy o siebie zadbać, to nawet dobry temat na książkę. Może kiedyś zbiorę się i napiszę o moim mieście?
Dotarliśmy, złapaliśmy oddech i pognaliśmy na gdyński bulwar. W międzyczasie Cytrusek zaczął dziwnie popiskiwać, grzechotać, jakby zebrało mu się na chęć zagrania na kastanietach. Obawiam się, że to hamulce, może nawet tarcze rozprysły, jak Perseidy na niebie. Trudno. Oceniłam go pochopnie i zdecydowanie rozstaniemy się niebawem.
Kamienna Góra przygięła nieco mój kark do ziemi, kiedy pokonywałam milion schodków dzielących mnie od bulwaru, bo auto zostało gdzieś daleko na głównej ulicy. Ale parliśmy do przodu, dzieci bo głodne i spragnione kąpieli, ja w nadziei, że zdążę jeszcze spotkać Izę Milik i nie zawiodę czekającej na mnie Agnieszki Krizel.

Udało się. Po drodze spotkałam Agnieszkę Kowalską, stacjonującą wakacyjnie nad morzem i popędziłyśmy do stoiska Novae Res, gdzie w dalszym ciągu trwało spotkanie Izy, zjawiskowo pięknej, niebywale skromnej i wrażliwej autorki. A swoją drogą, osoba tak subtelna, nieskazitelna wręcz napisała thriller z polityką i perwersyjnym seksem w tle! Kocham przeciwieństwa! Oczywiście książkę mam, nawet z autografem. Ale o wrażeniach po jej przeczytaniu opowiem, kiedy ją przeczytam. Poznałyśmy się w końcu, porozmawiałyśmy i wiecie co? Stres już zupełnie opuścił mnie. Tak wiele fragmentów naszych życiorysów wydało mi się podobne.


Ania Sakowicz, którą również spotkałam twierdzi, że w naszym pisarskim środowisku zjawisko chemii również odgrywa wielkie znaczenie. Nie popadajmy w skrajności, nie cechuje nas perwersja, ale między autorami musi zaiskrzyć, by czas, który spędzamy razem pozostał w pamięci na dłużej. Poczułam ten zastrzyk sympatii do Izy i zyskałam koleżankę, co przyznaję z dumą. A Ania Sakowicz nie pomyliła się. Już kolejny zresztą raz. Jej ciepło i wszechstronność są dla mnie, jak księga. A rady, których udzieliła, posłużą  z pewnością w niedalekiej przyszłości.
I przysiadłam na krzesełku obok Izy, potem przeniosłyśmy się na ławeczkę, mając stoisko mojego Wydawcy wciąż w zasięgu wzroku. Jakoś tak wyszło, że nie ruszyłam z tej ławeczki nawet na krok. Towarzystwo miałam przednie, dołączyła do nas znana w środowisku posiadaczka najpiękniejszego imienia Eleonora, którą z największą chęcią spakowałabym w walizkę i zabrała ze sobą do domu. Cóż to za kobieta!!! Wulkan optymizmu, niespożytej energii i skarbnica wiedzy. A Jej syn ma na przedramieniu tatuaż, jaki na zawsze pozostanie w sferze moich marzeń! WOW! Mam zdjęcie, więc podziwiam…

Eleonoro, już Ci zdradziłam, że przygotowałam małą pamiątkę naszego bulwarowego spotkania. Zrobiłaś na mnie ogromne wrażenie.



W międzyczasie dobiła do nas Anita Scharmach, pojawiła się również Monika Halman, przynosząc dowcip, żarty i doskonały nastrój, jakim kipiała nasza ławeczka. W końcu zasiadłam na krzesełku, bo nastała 15:40, czyli czas mojego spotkania z Czytelnikami. Czułam się wybornie. Do tego stopnia, że ukradłam odrobinę czasu Danielowi Koziarskiemu, którego w końcu udało mi się poznać. Przesympatyczny mężczyzna, przysiadł na krzesełku obok i rozmawialiśmy tak, jakbyśmy widzieli się zaledwie dzień wcześniej. Napisałam wyżej, że człowiek lęka się nieznanego. To prawda. Ale w towarzystwie osób, które nie kryją życzliwości, rozmawiają otwarcie, coś takiego, jak stres nie istnieje! To proste. Poznałam Agnieszkę Krizel. Udało nam się. Aga jest osobą bardzo zdystansowaną, spokojną, ale czujną. Jest obserwatorką i podchodzi do swojego blogerskiego zajęcia z największym skupieniem. Pewnie powtórzę się, ale to moja Patronka. Jestem dumna.
W końcu zauważyłam skradającą się od strony namiotów innych wystawców kobietę. Od razu wiedziałam, że to Agnieszka Sonenberg. Kolejna istota, która jest trybem napędzającym, motywującym i wspierającym. I znowu radości nie było końca. Jeszcze tego samego dnia, a raczej wieczora, dwie osoby zagadnęły- Czy ta pani w krótkich spodenkach, to była przypadkiem Agnieszka Sonenberg? A ja nie przywitałam się…


Wiecie co? Nasuwa mi się pewien wniosek. Otoczenie, w jakim się znajdujemy, jakie oddziałuje na nas, ma ogromny wpływ na to, czym się zajmujemy a w końcu jakie są efekty naszej pracy. Mam wspaniałych Czytelników, wspaniałe i bardzo wartościowe


Patronki i Przyjaciół, których obecność pozbawia mnie lęku przed nieznanym, przed reakcją na to, w jaki sposób zostanę odebrana ja i moja praca. I to jest wspaniały dar.

Bardzo dziękuję za spotkania z Wami. Wartościowe i niezwykle przyjemne. Długo będę je wspominała. Dziękuję za pamiątki, już zajęły swoje miejsce na regale wśród książek i cieszą oko, przypominają o tym, co ważne. I, mam gorącą nadzieję, do następnego razu!



Noc, dzień, co lubię ja, co lubisz ty...

No i nas dopadło. Przeczytałam gdzieś ostatnio, że człowiek zawsze przejawiał skłonności do wyolbrzymiania swojej pozycji. I nie chodzi o p...